przez PozdrawiamWas » Wt sty 15, 2013 21:38
Rozdział piąty
- MERLIN!!
Poranek w Camelocie zaczął się bardzo zwyczajnie. Służba krzątała się po kuchni, rycerze wyjeżdżali na poranny patrol, a po zamku dały się słyszeć potępieńcze wrzaski Artura. Młody czarodziej już się do nich przyzwyczaił. Pewnie znowu chodziło mu o jakiś drobiazg, na przykład śniadanie. Tak, Merlin znowu był spóźniony. Zaspał. Po prostu nie był przyzwyczajony do takiej pory wstawania. W Ealdorze mógł spać dłużej. Poza tym, wczoraj do późnej nocy prał brudne gacie Artura, nikt normalny po takim traumatycznym przeżyciu by nie zasnął od razu. Już wyobrażał sobie, jak Artur chodzi po komnacie, niczym wygłodniały lew w klatce.
- Eh, raz hipogryfowi wio! – westchnął Merlin i wszedł do komnaty księcia. - Tak, wiem. Spóźniłem się, nie dostałeś śniadania, jestem idiotą, zaraz we mnie czymś rzucisz, tylko błagam nie dzbankiem, bo wino ciężko później doprać.
Postawił talerz z jedzeniem na stole i dopiero wtedy popatrzył na Artura, który trzymał w ręku jakąś różową szmatkę. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Co? Przecież masz już jedzenie.
- Co to ma być? – to powiedziawszy Artur wyciągnął w stronę sługi tajemniczy materiał.
- Eee, szmatka? Nie? To może jakiś prezent? Dla Lady Morgany?
- Dla Morgany, świetnie.
- Skoro świetnie, to ja nie wiem o co ci chodzi.
- O to mi chodzi! – pomachał różowym skrawkiem – bo to nie jest szmatka, ani prezent dla Morgany, tylko moje gacie!
- Twoje… - Merlin z trudem stłumił śmiech – gacie?
- Tak, moje gacie! – Twarz Artura zaczęła kolorem przypominać owe gacie.
- Nie wiedziałem, że gustujesz w takich…
- Nie gustuję! Wczoraj były białe.
- No, w magiczny sposób nie zmieniły koloru, bo magia jest zakazana.
- To twoja sprawka.
Merlina oblał zimny pot. Czy Artur wiedział o jego magii? Nie, nie mógł. Ale przecież…
- Robiłeś wczoraj pranie, tak?
Uff, nie wie. Ale w sumie czego się można było spodziewać? Przecież to Artur.
- Jak mógłbym zapomnieć? Siedziałem nad tym pół nocy…
- Wyprałeś moje białe rzeczy z czerwoną szatą, tak?
Ups. Merlin zrozumiał o co chodziło Arturowi. Faktycznie mogło tak być, a raczej musiało. To oznaczało, że wszystkie białe ubrania księcia, koszule i inne rzeczy są… Młody czarodziej wybuchnął śmiechem, co bardzo zirytowało Artura. On tutaj przeżywa dramat, a ten idiota się śmieje!
- Na twoim miejscu nie byłoby mi tak wesoło.
- Przecież i tak jak to założysz, to nikt nic nie zauważy. Chyba, że masz zamiar latać po zamku w samych majtkach, czego na trzeźwo zazwyczaj nie robisz, a do tawerny po tamtym... wypadku iść ci nie wolno.
Głośny śmiech Merlina ponownie rozbrzmiał po komnacie, a twarz Artura teraz zaczęła wyglądać bardziej jak pomidor. Zawsze tak było, kiedy Merlin wspominał o pewnym incydencie, który miał miejsce jeszcze przed przybyciem czarodzieja do Camelotu.
- Jeśli ci życie miłe to zejdziesz mi z oczu. TERAZ.
Merlin wycofał się z pomieszczenia i znowu wybuchnął śmiechem. Oj już on nie da zapomnieć Arturowi o tym, że ten ma na sobie różową bieliznę.
***
- Więc powiadasz, że ostatnio otarłaś się o śmierć? – Sir Leon, młody rycerz Camelotu, spędzał czas w tawernie odkąd skończył swoją służbę.
– I ledwo co umknęłaś przed strasznym potworem? – Kobieta skinęła głową. Mężczyzna przybliżył się do niej i przyparł ją do ściany, opierając się jedną ręką o mur.
– To strasznie odważana z ciebie kobitka! – powiedział, a dziewczyna zarumieniła się. Rycerz już zamierzał ją pocałować, gdy nagle…
- Sir Leonie! – Para momentalnie odskoczyła od siebie. Blondyn spojrzał na osobę, która przeszkodziła mu we wstępie do upojnej nocy. Był to strażnik, a sądząc po jego wyglądzie można by wysunąć wniosek, iż jest to posłaniec króla. Mężczyzna nie był za wysoki, w całym królestwie uchodził za kurdupla, a w połączeniu z jego rudymi włosami i długimi wąsami, nie miał lekkiego życia wśród kolegów z pracy.
- O co chodzi rudzielcu?! – Zapytał Sir Leon znużonym, ale wściekłym głosem. Spojrzał w bok i zauważył, że jego potencjalna kochanka czmychnęła, a co za tym idzie, on został na lodzie.
- Król cię wzywa do siebie! – odpowiedział, czerwony ze złości. – Natychmiast. – Dodał i bez słowa pożegnania, czy skinienia głową, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Leon westchnął głęboko i ruszył w stronę Sali tronowej, gdzie w tej chwili najprawdopodobniej przebywał Uther. Gdy szedł korytarzem, peleryna z godłem Camelotu powiewała za jego plecami. Wszyscy odsuwali mu się z drogi, przerażeni jego złowieszczą pozą. Leon nie rozumiał tego, nie był przecież jakimś mściwym typkiem, jak niektórzy jego koledzy, czy kimś wybitnie ważnym, jednak nie mógł zaprzeczyć temu, ze to zachowanie łechtało jego ego.
Leon zobaczył Gwen, idącą naprzeciwko niego z szatami Lady Morgany. Twarze obojga rozjaśnił szeroki uśmiech, kiedy się mijali. W dzieciństwie spędzali ze sobą dużo czasu, więc Ginewra była dla niego jak ktoś z rodziny. W myślach często nazywał ją kuzynką. Matka dziewczyny zajmowała się Leonem, podczas gdy jego rodzice spełniali swój szlachecki obowiązek, którym było chodzenie na przyjęcia wyprawiane przez króla. Rycerz szedł dalej, aby w końcu stanąć przed dwuskrzydłowymi, drzwiami zrobionymi z dębu, przy których stali rycerze ubrani w czerwień. Popchnął je, a jego oczom ukazała się długa sala z ornamentami, płaskorzeźbami, kolumnami. Na końcu komnaty znajdowało się podwyższenie z tronem, na którym siedział król. Blondyn zamknął za sobą drzwi, i ruszył w stronę władcy.
- Panie. – Ukłonił się. – Wzywałeś mnie,
- Istotnie Sir Leonie. – Uther uniósł głowę, jakby został wyrwany z głębokiego zamysłu. – Chciałbym abyś jutro, z samego rana, zebrał dziewięciu rycerzy i wyruszył na patrol w okolicach granicy z królestwem Lota. – Król zobaczył zdziwienie na twarzy rycerza. – Poprzedni patrol, który opuścił królestwo 3 dni temu, jeszcze nie wrócił.
- Sądzisz panie, że to sprawka Lota? – Władca spojrzał na młodzieńca ze zmęczeniem widocznym na jego twarzy. Odetchnął głęboko, jakby dopiero co wynurzył się z wody.
- Miejmy nadzieję, że nie Leonie. Miejmy nadzieję, że nie. – Król znów głęboko się zamyślił, jakby cały czas coś zaprzątało jego głowę. Rycerz lekko odchrząknął, lecz monarcha nie zwrócił na niego uwagi. Wpatrywał się tępo w podłogę.
- Panie, czy jest coś jeszcze? – zapytał nieśmiało.
- Nie możesz już odejść Leonie. – Blondyn ukłonił się i wyszedł z Sali tronowej. Stanął za drzwiami i rozejrzał się wokół siebie zastanawiając się, czy jeszcze złapie tą Maye… Marę… Tą służkę, z którą wcześniej flirtował.
-Zepnijcie poślady! Nie jedziemy do tawerny, tylko na granicę z królestwem Lota! – Leon stał przed dziewięcioma rycerzami, których zebrał wczoraj wieczorem w zbrojowni. Teraz wygłaszał jedną ze swoich motywujących mów. Nienawidził tego. Nigdy nie wiedział, co powinien powiedzieć, dlatego zazwyczaj mówił to, co mu ślina na język przyniosła. Musiał jednak przyznać, że z czasem wychodziło mu to coraz lepiej. – Ostatni patrol zaginął cztery dni temu WŁAŚNIE w tych rejonach! Podejrzewamy, że to wojska Lota miały z tym coś wspólnego. Naszym zadaniem jest odkrycie, co stało się z naszymi kolegami. – Wsiadł na swojego konia, a reszta zrobiła to samo. Leona dopadły złe przeczucia związane z tą wyprawą. Miał wrażenie, że to, co znajdą wstrząśnie nimi wszystkimi. Potrząsnął głową, by odpędzić od siebie złe myśli. – Ruszamy! – Powiedział stanowczym głosem. Ruszyli galopem z zamkowego dziedzińca. Mimo, że wielu żartowało, to jednak Leon nie mógł pozbyć się wrażenia, że jadą na pogrzeb. Nie był tylko pewien, kogo będą opłakiwać.
Minęło pięć godzin odkąd wyruszyli z zamku. Jak na razie nie natrafili na żaden ślad po poprzednim patrolu. Leon jechał z przodu, rozglądając się dookoła za jakimikolwiek poszlakami. Sir Hammond i Sir Rodney, którzy byli na służbie od prawie miesiąca jechali za nim, nie odzywając się ani słowem. Tak samo jak Leon rozglądali się wokół siebie, lecz oni bardziej liczyli na jakichś przemytników lub jatkę. Mogliby dzięki temu, udowodnić swoje umiejętności w walce. Za nimi jechali Allard i Balin, którzy byli zazwyczaj zamknięci w sobie, co nie przeszkadzało im walczyć tak, ze czasami sam Artur miał z nimi problem. Większość czasu spędzali w swoim towarzystwie. Leon zawsze brał ich na swoje wyprawy, gdyż byli lojalni i gotowi umrzeć za Camelot. Za nimi jechali Thomas i Gerard. Thomas był jednym z najstarszych rycerzy na służbie. Leon wziął go ze względu na jego długoletnie doświadczenie. Nikt nie wiedział tyle na temat lasów w okolicach granic z królestwem Lota, co stary poczciwy Tom. Gerard był młodym, silnym mężczyzną. Na samym końcu jechali królewscy błaźni. Mitchell, Aidan i Raymond. Leon nazywał ich „głównymi błaznami Camelotu”, ponieważ codziennie, ale to CODZIENNIE, robili komuś jakiś kawał. Na nieszczęście Artura i Gerarda, w ostatnim czasie, to najczęściej oni stawali się ofiarami ich żartów. Blondyn mógł nawet przysiąc, że widział tą trojkę z Merlinem wczoraj wieczorem jak rozmawiali przed komnatami księcia.
Teraz cały czas szeptali o czymś konspiracyjnie.
- Mitchell! Aidan! Raymond! - Leon krzyknął do nich z przodu patrolu. - Powinniście, do cholery jasnej pilnować końca i rozglądać się, czy nie grozi nam niebezpieczeństwo. Przy okazji szukajcie jakichkolwiek śladów, które pomogłyby nam znaleźć poprzedni patrol!
- Wyluzuj Leonie! - powiedział Mitchell znudzonym głosem, przewracając oczyma.
- Właśnie! Wyluzuj! - poparli go Aidan i Raymond.
- Ja mam wyluzować?! - To była jedna z tych chwil, kiedy go szlag jasny trafiał. - Jesteście cholernymi rycerzami Camelotu! Wraz z chwilą gdy Uther mianował was na to stanowisko, przyjęliście na swoje barki pewnego rodzaju odpowiedzialność!
- Ale Leoś...
- Nawet nie waż się tak mnie nazywać! - Blondyn westchnął głęboko. -Po co za każdym razem się staram? Do was, matołów, nigdy nic nie dociera!
-Oho… ktoś w nocy nie pochędożył… - mruknął Raymond i cała trójka wybuchnęła śmiechem. Leon momentalnie zawrócił konia, wyciągnął miecz z pochwy i wymierzył go w rycerza.
- Ty…
- Leonie! – Zawołał Thomas.
- Nie obchodzi mnie co ze mną zrobią! – Odpowiedział blondyn. – Dupek potrzebuję, by ktoś mu pokazał gdzie jego miejsce! – Przez jedną krótką chwilę Leon i Raymond patrzyli sobie twardo w oczy, lecz brunet zwrócił wzrok na coś innego. Na coś, co znajdowało się za Leonem. Na jego twarzy momentalnie pojawiło się przerażenie. Dowódca spojrzał na Mitchella i Aidana. Oni również patrzyli na coś co znajdowało się za nim. Opuścił miecz i powoli się odwrócił. To co ujrzał miało mu się śnić do końca jego dni, jako najgorszy koszmar.
Patrol powoli wjechał na okrągłą polankę pośrodku lasu. Zsiedli z koni i przywiązali je do drzew. Ostrożnie chodzili między rozszarpanymi ciałami dwunastu rycerzy Camelotu. Leon znał to miejsce. Lubił tu przyjeżdżać ze swoimi kochankami, z dala od gwaru dworu, odprężyć się i zaspokoić swoje potrzeby. Zawsze było tu spokojnie. Trawa była tu intensywnie zielona, a kwiaty które rosły na skraju polanki wyjątkowo piękne. Lecz teraz… Teraz trawa była skąpana w krwi jego kolegów, którzy zostali brutalnie zabici. Stanął koło czyjejś głowy. Niepewnie, czubkiem buta, odwrócił ją. Znał go. Pamiętał tego rycerza, był to Samuel. Mężczyzna w średnim wieku, zawsze uśmiechnięty. Przyjaźnił się z ojcem Leona. Teraz jego twarz była cała pokryta krwią. Miał szeroko otwarte usta, a w jego oczach widniało przerażenie. Przykucnął i przyjrzał się jego szyi. Chciał dowiedzieć się jak głowa została oddzielona od reszty ciała. Skóra wyglądała na rozerwaną, zadrapania z lewej strony twarzy wskazywały na to, że głowa Samuela została przytrzymana, kiedy go rozrywano. Z środka szyi wystawał kawałek kręgosłupa oraz tętnice.
-Leonie! Leonie! – Blondyn odwrócił głowę w kierunku z którego dochodziły krzyki. Zobaczył jak Hammond znika między drzewami. Wstał i dołączył do niego, starając się nie zwracać uwagi na to, że z każdym postawionym przez niego krokiem krew pluskała na jego buty i szatę. Odszukał wzrokiem kompana. Klęczał pod drzewem. Odwrócił głowę w jego stronę.
- Leonie! On jeszcze żyje! – Odsunął się tak, aby blondyn mógł ujrzeć poturbowanego rycerza. Opierał się o pień drzewa. Był nieprzytomny. Jego głowa opadała na prawe ramię. W prawej dłoni trzymał swój miecz, jakby jeszcze był gotów do walki.
- Bierzcie go na konia! – Rozkazał. Czterech rycerzy podeszło do rannego mężczyzny i bardzo ostrożnie zaczęli go przenosić na jednego z koni. – Musimy jak najszybciej dotrzeć do Camelotu. Gajusz musi go zobaczyć!
Gdy opuszczali już miejsce rzezi, Leon ostatni raz spojrzał na jego kiedyś ulubione miejsce, gdzie teraz leżało jedenaście, rozszarpanych na kawałki, rycerzy Camelotu. Blondyn wiedział, że zasługują oni na pochówek, jednak teraz jak najszybciej musieli znaleźć się w zamku, jeśli chcieli uratować jedynego ocalałego mężczyznę z poprzedniego patrolu. Jeśli chcieli się dowiedzieć, co się tutaj zdarzyło.
***
Gajusz siedział przy swoim biurku i mieszał składniki do eliksiru dla Lady Morgany, pomagającego jej zasnąć. Po drugiej stronie komnaty, przy innym stoliku siedziała Nadiya, studiująca jedną z jego ksiąg o anatomii. Medyk musiał przyznać, że odkąd ma pomocnicę jego praca stała się trochę łatwiejsza, a na pewno mniej wyczerpująca. Dziewczyna szybko się uczyła, umiała już przyrządzać większość najczęściej potrzebnych lekarstw oraz bez narzekania, czym się bardzo różniła od Merlina, chodziła do lasu zbierać zioła. Jednak było coś, co go niepokoiło. Jej imię oraz wiadomość, że wychowywała ją opiekunka, nazywająca się Mathilda, wszystko to wskazywało jednoznacznie, że naprzeciwko niego siedziała córka Uthera. Gajusz, jak do tej pory, dotrzymywał obietnicy złożonej dawno temu samemu sobie, że nikomu nie zdradzi, że dziecko Eleanor przeżyło. Jednak wtedy nie brał pod uwagę, że spotka kiedyś samą zainteresowaną. Wiedział, że gdyby Uther się o niej dowiedział, zabiłby ją. Gajusz nie mógł na to pozwolić i chciał też oszczędzić Nadiyi tej świadomości. Zastanawiało go tylko jedno, czy dziewczyna odziedziczyła po matce magię…
Z dalszych rozważań wyrwał go hałas dobiegający zza drzwi komnaty. Chwilę później drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju weszło trzech rycerzy, z czego dwóch niosło na noszach rannego człowieka. Nadiya szybko wstała i zdjęła wszystkie rzeczy ze stołu, a chwilę później leżał już tam nieprzytomny mężczyzna. Jak się okazało również rycerz.
-Co się mu stało? – zapytał Gajusz, widząc głębokie rozcięcie na nodze mężczyzny i olbrzymi siniak na głowie.
-Nie wiemy. – odpowiedział mu jeden z rycerzy – Król Uther wysłał nas na poszukiwania patrolu, który nie wracał od kilku dni i znaleźliśmy go. Z dwunastu ludzi przeżył tylko on. Myślimy, że mógł to zrobić jakiś potwór…
-Tak, bez wątpienia to była jakaś bestia, tylko trzeba ustalić jaka. - przerwał mu Gajusz – Ale najpierw trzeba zająć się tym mężczyzną.
- To jest Sir William.
- Dobrze, a teraz odejdźcie. Muszę się nim zająć.
Rycerze wyszli w milczeniu, a Gajusz i Nadiya skupili swoją uwagę na Sir Williamie. Po dokładnym obejrzeniu mężczyzny, okazało się, że ma również złamane dwa żebra. Na szczęście rana na nodze nie była zakażona. Po godzinie rycerz spał już spokojnie na łóżku.
Gajusz zmierzał do sali tronowej, gdzie czekał na niego Uther. Przyzwał go w sprawie potwora, który zabił większość patrolu. Medyk znał już odpowiedź na pytania dręczące monarchę. Popchnął drzwi prowadzące ogromnej sali. Dokładnie po drugiej stronie, na podwyższeniu, siedział Uther na wielkim, bogato zdobionym tronie. W sali zgromadziło się już dużo osób, głównie rycerze i członkowie Rady Królewskiej. Po prawej stronie króla, na dużo mniejszym tronie, siedział Artur. Niedaleko królewskiego syna, w cieniu, stał Merlin.
- Witaj mój panie. – powiedział Gajusz, gdy tylko udało mu się przebyć niemały dystans, dzielący drzwi sali i podwyższenie na którym siedział król i jego syn.
- Dzień dobry Gajuszu. Mniemam, że znasz już odpowiedź na pytanie, co zabiło moich rycerzy.
- Oczywiście. Na podstawie opisów Sir Williama, a także mojej pomocnicy, udało mi się ustalić, że rzeczony potwór to hipogryf. – odpowiedział królowi medyk. – Jest to stworzenie magiczne. Posiada skrzydła, ostre pazury, zdolne rozedrzeć nawet zbroję oraz dziób, mogący miażdżyć z łatwością kości i metal.
- Więc mojemu królestwu znowu zagraża plugawy twór magii. – powiedział król z wściekłością – Arturze, kiedy możesz wyruszyć?
- Nawet za godzinę, ojcze. – odparł wyraźnie ożywiony perspektywą zbliżającej się walki, Artur.
- Dobrze, więc zbierz ludzi i wyruszajcie najszybciej jak możecie. Nie pozwolę, aby ten stwór terroryzował moje ziemie. – powiedział Uther – Możesz już odejść Gajuszu. Dobrze wykonałeś swoją pracę.
Medyk już odwracał się w kierunku wyjścia, kiedy dobiegł go głos Artura.
- Gajuszu, jak się czuje Sir William?
- Stracił dużo krwi, musi dużo odpoczywać. Ale za kilka tygodni będzie w pełni sprawny. – odpowiedział Gajusz i uśmiechnął się do następcy tronu. Chwilę później odszedł w stronę drzwi sali. „On kiedyś będzie wspaniałym królem” pomyślał medyk.
***
Wszyscy uczestnicy wyprawy, mającej na celu zgładzenie magicznego stwora byli już na dziedzińcu i przygotowywali się do wyjazdu. Młody czarodziej właśnie wyprowadzał konie ze stajni, a Artur jak zwykle go popędzał i wyzywał od idiotów. Było to chyba jego ulubione zajęcie tego dnia, zwłaszcza po tej porannej kłótni. Na szczęście jakiś rycerz podszedł do księcia, więc Merlin miał chwilę spokoju. Niestety nie trwała ona długo. Czarodziej otworzył szerzej oczy, widząc Nadiyę, idącą w jego stronę, ubraną jak na wyprawę.
- Co ty tu robisz?
- A nie widać? Jadę z wami. – odparła Nadiya.
- Chyba sobie żartujesz.
Dziewczyna uniosła wyżej brwi.
- Wyobraź sobie, że w takich sprawach nie przywykłam żartować!
- To jest zbyt niebezpieczne dla ciebie!
- Powiedział to ktoś, kto nawet porządnie gaci nie umie wyprać!
- A ty to niby co? Nawet konno nie umiesz jeździć! Nie potrzebujemy na wyprawie kogoś, kto wypada z siodła na sam widok hipogryfa! – stwierdził złośliwie Merlin.
- Przynajmniej umiem walczyć, ty się nadajesz tylko do prac domowych! – wycedziła przez zęby.
Merlina zatkało. Mierzył się z Nadiyą nienawistnym spojrzeniem. Dziewczyna wyglądała, jakby miała się zaraz na niego rzucić i pobić, byleby tylko pojechać na wyprawę. Pewnie by to zrobiła, gdyby walki na spojrzenia nie przerwał im Artur.
- Merlinie! Przestań flirtować, rusz dupę i pomóż mi wsiąść na konia. Później będziesz mieć czas na dręczenie niewinnych dziewczyn.
Twarze pomocników Gajusza nagle się zaczerwieniły, chociaż można powiedzieć, że młody czarodziej bardziej przypominał buraka. Dziewczyna rzuciła Merlinowi drwiące spojrzenie i odmaszerowała do zamku, a sługa już zaczął obmyślać w głowie jak by tutaj uprzykrzyć życie pewnemu królewskiemu dupkowi.
***
Nadiya szybko przemierzała kolejne korytarze zamku. Była wściekła. „Jak on w ogóle śmie mi mówić, co mam robić?! Jak ja go nie cierpię! Niebezpiecznie! Gdyby tylko wiedział, co potrafię, wtedy nigdy nie mówiłby, że coś jest dla mnie zbyt niebezpieczne!”. Po raz kolejny przeklęła w myślach Merlina. „Za kogo on się uważa? Mam nadzieję, że ten hipogryf kopnie go w rzyć!”. Nadiya przystanęła i zaczęła się rozglądać dookoła, aby ustalić, w której części zamku się znalazła. Złoszcząc się na chłopaka, nie zauważyła, że doszła w okolice biblioteki. Nagle do głowy wpadł jej pewien pomysł. Nie wiele myśląc otworzyła stare, dębowe drzwi. Gdy tylko weszła zaparło jej dech w piersiach. Pomieszczenie było ogromne i niemal w całości wypełnione księgami. Idąc pomiędzy licznymi regałami, uginającymi się pod ciężarem woluminów, szukała Sir Geoffreya, opiekuna biblioteki, o którym mówił jej Gajusz. Znalezienie go było łatwe, gdyż mężczyzna uciął sobie drzemkę, a jego chrapanie było słychać w całym pomieszczeniu. Kierując się owymi odgłosami, po krótkiej chwili odnalazła go, śpiącego w swoim fotelu przy biurku zawalonym niezliczoną ilością ksiąg i papierów. Mężczyzna był mniej więcej w wieku Gajusza, ale znacznie od niego grubszy. Był całkowicie siwy. Miał krótką, dobrze przystrzyżoną brodę i przyjacielską twarz. Łatwo było zauważyć, że jest to człowiek bogaty i szanowany na dworze. Świadczyło o tym jego ubranie. Szata była uszyta z najlepszych materiałów, a na szyi miał powieszony złoty medalion z herbem jego rodu. Nadiya delikatnie chrząknęła. Mężczyzna przebudził się i głośno ziewnął.
- Co… Co się dzieje? Kim jesteś? – zapytał zdezorientowany.
- Nazywam się Nadiya. Jestem… Jestem pomocnicą Gajusza. – odpowiedziała niepewnie dziewczyna.
- Gajusza? Nie wiedziałem, że ma pomocnicę...
- Pracuję u niego od tygodnia. – przerwała mu dziewczyna.
- Ahh… To pewnie dlatego nic o tym nie wiem. – powiedział Sir Geoffrey i uśmiechnął się do niej przyjaźnie – Pewnie przysłał cię po jakąś księgę.
- Nie. Ja chciałam… - urwała, nie wiedząc dokładne, czego szukała i o co chciała poprosić.
- Czego potrzebujesz, dziecko?
Nadiya przygryzła wargę. Nie była pewna, czy powinna powiedzieć prawdę, czy może skłamać. Zdecydowała się na pierwszą opcję.
- Widzi pan… Mieszkam w Camelocie od miesiąca i jednym z powodów, dla których tu przybyłam, było odszukanie jakichkolwiek informacji o mojej rodzinie. Pomyślałam, że może w bibliotece znajdę jakieś wskazówki. – skończyła mówić i spojrzała wyczekująco na mężczyznę.
- Hmm… Informacji mówisz. – Sir Geoffrey zamyślił się – Chyba mogę ci pomóc, ale będziesz miała wiele ksiąg do przejrzenia.
Nadiya rozpromieniła się.
- To mnie nie powstrzyma. W jakich księgach powinnam szukać?
- A co wiesz o swojej rodzinie?
- Znam tylko imię matki. Ale wiem, że mieszkała w Camelocie, zanim mnie urodziła… Zanim zmarła.
Sir Geoffrey popatrzył na Nadiyę współczująco.
- Będziesz miała dużo pracy. Proponuję Ci zacząć od przejrzenia spisów ludności. Gdy znajdziesz tam odpowiednie imiona, będziesz musiała przejrzeć drzewa genealogiczne różnych rodów i rodzin. Jeśli szczęście ci sprzyja może znajdziesz tam jakieś informacje. Jednak… Na twoim miejscu nie miałbym zbyt dużych nadziei.
Dziewczyna w milczeniu kiwnęła głową, na znak, że rozumie. Od początku nie miała za dużych nadziei, że uda się jej tu cokolwiek znaleźć. „Ale spróbować trzeba” pomyślała.
- Wszystkie spisy leżą tam. – wskazał jeden z sąsiednich regałów, gdzie leżały najgrubsze księgi.
- Dziękuję panu bardzo za pomoc.
- Nie ma za co. Powodzenia, dziecko… Przyda ci się. – mężczyzna uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
Nadiya udała się do wskazanego regału i odszukała spis ludności, pochodzący z roku jej narodzin. Wzięła od Sir Geoffreya świecę, papier, pióro oraz atrament i usiadła miedzy regałami. Wyszukiwała i zapisywała wszystkie kobiety, które miały na imię Eleanor. Po chwili całą bibliotekę znowu wypełniało chrapanie jej opiekuna. Kilka godzin później, gdy Nadiya skończyła przeglądać wolumin, miała zapisanych na kartce około dwudziestu kobiet o tym samym imieniu, ale o różnym stanie i majątku. Zapach książek i specyficzna atmosfera spowodowały to, że dziewczynie zaczęły kleić się oczy. Chwilę później dziewczyna zapadła w niespokojny sen.
***
Słońce już jakiś czas temu minęło najwyższy punkt na niebie. Pomimo późnej godziny utrzymywała się wysoka temperatura powietrza. Leśne zwierzęta zmęczone upałem pochowały się do swoich kryjówek, więc wokół panowała nadzwyczajna cisza. Merlin miał wrażenie, że zaraz wyparuje. Jadąc za grupą rycerzy zastanawiał się, jakim cudem oni mogą wytrzymać w całym tym żelastwie, podczas gdy on musiał nawet ściągnąć swoją chustkę, którą zwykle miał zawiązaną na szyi. Jednak nawet taki zabieg mało mu pomógł. Po kilku kolejnych minutach czarodziej nie był w stanie powstrzymać ciekawości.
- Czy wam nie jest gorąco w całym tym żelastwie?
Słysząc słowa sługi Artur odwrócił się do niego i spojrzał nań ze zdziwieniem. Wiedział, że Merlin jest nieokrzesany i potrafi zadawać dziwne pytania, ale żeby aż tak? Tymczasem niezrażony milczeniem księcia sługa mówił dalej.
- Serio, ja nie mogę wytrzymać w moich lekkich ubraniach, a co dopiero wy! Nikt normalny nie wytrzymałby w zbroi przy takiej temperaturze!
- Nie sądzę, żeby taki mięczak jak ty był w stanie to zrozumieć. - Artur odpowiedział dumnie, jak zwykle podkreślając swoją wyższość nad sługą.
- Jeśli bycie mięczakiem oznacza, że nie muszę gotować się w zbroi jak w garnku to wolę nim zostać.
- Wiesz Merlinie, w twoim przypadku bycie mięczakiem nie oznacza tego, że nie musisz gotować się w zbroi. Raczej, że nie potrafisz sobie poradzić w najzwyklejszych sytuacjach.
- Takich jak samodzielne wstanie z łóżka lub ubranie się?
- Ty chyba na prawdę musisz lubić te dyby, skoro tak się do nich garniesz.
Wzrok jakim Artur obdarzył Merlina jasno mówił, że to koniec dyskusji. Czarodziej nie był na tyle głupi, żeby nie wiedzieć kiedy zakończyć kłótnię, by nie skończyła się jakimiś poważniejszymi konsekwencjami. Wciąż po nocach śniły mu się koszmary z wielkimi, zgniłymi owocami i warzywami goniącymi go po Camelocie. W grupie rycerzy zapadło milczenie, raz po raz przerywane tylko rżeniem koni, które również miały już dość upału. Kiedy po kilku godzinach powolnej jazdy, zaszło słońce, Artur kazał się zatrzymać i rozbić obóz.
***
Nadiya obudziła się nagle oblana zimnym potem. Śnił jej się potwór, który ponad tydzień temu zaatakował ją w lesie. Gdy tylko zmrużyła powieki, widziała jego przeszywające do szpiku kości ślepia. W jej śnie hipogryf atakował Artura, który jako ostatni z wyprawy był w stanie walczyć. Zanim sen się skończył, Nadiya widziała jak bestia zadaje śmiertelny cios następcy tronu. Dziewczyna uznała, że nie przypadkiem dręczył ją ten koszmar. On musiał coś oznaczać. Zerwała się ze swojego wygodnego kącika w bibliotece i ruszyła w stronę stajni. Jeśli ten sen był wizją, to ona nie zamierza go ignorować. Musi pomóc Arturowi, a może przy okazji uda jej się utrzeć nosa temu głupiemu słudze. Nadiya szybko osiodłała konia i wyruszyła w drogę. Wiedziała, że poradzi sobie z hipogryfem, a przynajmniej miała taką nadzieję. Po pierwszym spotkaniu ze stworem postanowiła dowiedzieć się z czym miała styczność. Długo musiała szukać informacji o koniu z głową orła i skrzydłami. W jednej z książek natrafiła na odręczny dopisek przy obrazku hipogryfa. Od razu wiedziała, że to zaklęcie, zapewne pozwalające na pokonanie bestii. Teraz musiała jednak dotrzeć do Artura na czas. Miała nadzieję, że nie jest już za późno…
***
Po ciężkim poranku rycerze złożyli obóz i wyruszyli w dalszą drogę. Musieli wstać bardzo wcześnie, żeby jak najszybciej pokonać bestię, a kto lubi wcześnie wstawać? Merlin, który świt uznawał za środek nocy, co chwila przysypiał w siodle. Nawet Artur był zbyt zaspany by dokuczać swojemu słudze. Dzień zapowiadał się na tak gorący i duszny, jak poprzedni. Po godzinie przebytej w upale, rycerze znaleźli się na polanie, gdzie miał miejsce ostatni atak hipogryfa.
- I co teraz? - spytał Merlin rozglądając się wokół siebie. Z odpowiedzią pośpieszył mu Artur.
- Teraz, czekamy.
Nie czekali długo. Ledwo Artur zakończył swoją wypowiedź, usłyszeli tętent kopyt, a chwilę później z pobliskich krzaków wyleciał ogromny hipogryf. Wielki koń z orlą głową i skrzydłami, miał około trzech metrów wysokości. Sierść i pióra bestii były koloru jasno brązowego. W okolicach dzioba i kopyt widać było sporą ilość zakrzepniętej krwi. Koń Merlina stanął dęba i zrzucił jeźdźca na ziemię. Czarodziej mocno uderzył się w głowę. Przez chwilę go zamroczyło i nie wiedział co się wokół niego dzieje. Rycerze jak zahipnotyzowani patrzyli na bestię, która właśnie stanęła na tylnych nogach. Jako pierwszy oprzytomniał Artur. Zeskoczył z konia, wyciągnął miecz i przyjął bojową postawę.
- Do mnie!
Krzyk księcia wyrwał z otępienia współtowarzyszy. Artur podbiegł do swojego sługi i pomógł mu wstać. Chłopak miał paskudne rozcięcie na czole. Hipogryf ryknął i pogalopował w stronę rycerzy. Mężczyźni rzucili się na potwora, ale nie stanowili dla niego przeszkody. Bestia nawet nie zwolniła, tratując dwójkę z nich. Natarła na kolejnego rycerza, który zamachnął się mieczem w głowę potwora. Broń nie uczyniła żadnej szkody hipogryfowi. Ten w odpowiedzi kopnął mężczyznę w klatkę piersiową. Rycerz odleciał na kilka metrów.
Merlin stał przez chwilę w miejscu i próbował odzyskać jasność umysłu. Przed oczami dalej latały ciemne plamy. Zacisnął powieki i wziął głęboki wdech. Nie ma teraz na to czasu. Trzeba pomóc rycerzom, oni nie mają pojęcia jak walczyć z takim magicznym stworem, tylko jak rzucić zaklęcie i pozostać niezauważonym? Czarodziej zaczął się nerwowo rozglądać. Drzewo! Za drzewem nikt go nie dojrzy. Chłopak pobiegł do kryjówki uważając przy tym, by nie stać się obiektem kolejnego ataku hipogryfa. Merlin oparł się o konar próbując skupić się na zaklęciu. Nie pomagały mu w tym ciągłe zawroty głowy.
- Bregdan anweald gafeluec! - chłopak wyszeptał unosząc rękę w stronę potwora. Nic się nie stało.
Merlin zaczął myśleć nad jakimś dużo silniejszym zaklęciem, jednak w tej samej chwili usłyszał krzyk Artura.
- Nie bawimy się w chowanego, Merlinie!
Chłopak wyjrzał zza drzewa i zobaczył, że prawie wszyscy rycerze byli już martwi albo nieprzytomni. Dwóch stało jeszcze u boku księcia. Hipogryf z obłędem w oczach natarł na nich. Artur wymierzył mu cios mieczem w szyję, jednak broń tylko się od niej odbiła. Potwór nie zwrócił nawet na niego uwagi, był zbyt zajęty rozszarpywaniem towarzysza Artura.
Książę ze zdziwieniem popatrzył na ostrze swojego miecza. Jakim cudem stwór przeżył uderzenie jego bronią? Nie mógł się jednak nad tym długo zastanawiać, bo w tym momencie hipogryf z impetem rzucił się na jedynego przytomnego towarzysza, który mu pozostał. Mężczyzna wydał z siebie krótki krzyk, po czym zamilkł na wieki. Artur rozejrzał się po polanie, na której leżało jedenastu rycerzy, najprawdopodobniej martwych. Ponad połowa ciał otoczona była kałużami krwi. Księciu zrobiło się trochę niedobrze na ten widok.
Nagle Artur usłyszał za sobą krzyk Merlina.
- Uważaj! Na prawo!
Książę instynktownie rzucił się na ziemię, tak jak poradził mu sługa.
Udało mu się zrobić unik przed dziobem hipogryfa, ale nie zauważył kopyta lecącego w jego kierunku.
***
Nadiya jechała w stronę miejsca ostatniego ataku hipogryfa. Domyśliła się, że to właśnie tam udał się Artur. „Oby nie było za późno” pomyślała. Starała się jechać jak najszybciej, jednakże las był bardzo gęsty, a ona nie była zbyt doświadczonym jeźdźcem, więc było to praktycznie niemożliwe. Kilkugodzinna jazda dawała o sobie znać w postaci zmęczenia, ale Nadiya nie zamierzała się łatwo poddawać.
Nagle dziewczyna usłyszała głośny ryk. Poznała go od razu. Hipogryf był nie daleko. Zauważyła, że las się coraz bardziej rozrzedzał, co oznaczało, iż znalazła się bardzo blisko polany. Zeskoczyła z konia, po czym przywiązała go do drzewa. Sięgnęła po łuk, który był przywiązany do siodła i wyjęła strzałę z kołczanu na plecach.
Szła przez kilka minut, najszybciej i najciszej jak potrafiła, aż jej oczom ukazała się rozległa polana. Mogłoby to być całkiem przyjemne miejsce, gdyby nie to, że teraz leżało tam ponad dziesięciu, prawdopodobnie martwych rycerzy oraz grasowała tam wielka, rozwścieczona bestia. Na jej oczach rozszarpała jednego z mężczyzn. Nadiya odszukała wzrokiem Merlina, który, ku jej zdziwieniu, ukrywał się za drzewem. Głośno prychnęła. Nie podejrzewała chłopaka o tchórzostwo, ale jak widać zawiodła się.
Usłyszała krzyk Merlina „Uważaj! Na prawo!”. Wtedy Nadiya zauważyła księcia, który w tej samej chwili dostał kopytem hipogryfa. Uderzenie było tak silne, że odrzuciło Artura na kilka metrów i pozbawiło go przytomności. Zobaczyła jak Merlin wybiega zza drzewa z mieczem w ręku. Wiedziała, że chłopak nie zdąży dobiec do Artura przed hipogryfem. Teraz życie księcia spoczywało na jej barkach. Ze spokojem naciągnęła cięciwę łuku i wyszeptała zaklęcie. Jej oczy przybrały bursztynowy kolor. Wypuściła strzałę, która w locie zapłonęła jasnoniebieskim ogniem. Kilka sekund później, bestia wydała z siebie przeraźliwy ryk i upadła z łoskotem na ziemię. Nadiya odetchnęła z ulgą, po czym uśmiechnęła się szeroko. Pierwszy raz w życiu rzuciła tak silne zaklęcie. Zauważyła, jak Merlin staje w miejscu, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. „Pewnie pierwszy raz w życiu widział magię” pomyślała z satysfakcją Nadiya i oddaliła się w stronę swojego konia. „Jeszcze tego brakuje żeby taka tchórzliwa niezdara przyłapała mnie na używaniu magii”.
***
Merlin z przerażeniem wyskoczył zza drzewa, podnosząc miecz jednego z zabitych.
- Bregdan anweald gafeluec!
Tym razem potworowi również nic się nie stało, a zawroty głowy przybrały na sile. Pomimo tego chłopak dalej biegł w stronę Artura. Musiał go uratować. Musiał! Ale przecież nie zdąży, jest za daleko! Nagle stało się coś dziwnego. Hipogryfa przeszyła strzała skąpana w niebieskich płomieniach. Merlin stanął jak wryty. Magia? Przecież to nie on. Czarodziej zaczął się rozglądać wokół. Czy to oznacza, że jeszcze ktoś chciał uratować Artura? Ale jak? Może to przypadek? Jakiś druid przechodził obok i zauważył rycerzy w potrzebie? Pytania spowodowały jeszcze większy chaos w głowie chłopaka. Żeby się nie przewrócić musiał usiąść na ziemi. Chyba na prawdę mocno uderzył się w głowę.
- Merlinie!
Głos Artura sprawił, że czarodziej szybko odwrócił się w jego stronę. Było to błędem, bo zakończyło się falą bólu rozchodzącą się w czaszce.
- Co się stało? - Artur ze zdziwieniem patrzył na martwego hipogryfa.
Właśnie, co się stało? To musiała być magia! Ale Artur nie może się dowiedzieć. Najlepiej będzie skłamać.
- Nie wiem, nie widziałem.
- No tak, czego ja się po tobie spodziewałem. - książę przewrócił oczami.
- Ważne, że stwór zabity.
- Zemdlałeś? - spytał Artur patrząc ironicznie na swojego sługę.
- Co?
- Mięczak.
Merlin z oburzeniem popatrzył na księcia.
- Przynajmniej mniejszy niż ty, ja walczyłem dłużej.
- Tak, chyba ze swoim strachem. Za drzewem.
Czarodziej miał chwilowo dość tej rozmowy.
- Powinniśmy sprawdzić, czy... no wiesz. Czy ktoś przeżył.
Artur nie wypowiedziawszy żadnego słowa podniósł się i kolejno podchodził do rycerzy szukając jakichkolwiek oznak życia. Merlin również szukał ocalałych, jakoś nie wierzył w medyczne umiejętności księcia. Do każdego rycerza podchodzili z nadzieją, że udało mu się przetrwać atak. Niestety od każdego ciała odchodzili ze spuszczoną głową. Nikomu się nie udało. Czarodziej miał już dość tego miejsca. Widział tu tyle śmierci... jedyne o czym marzył to to, aby jak najszybciej znaleźć się daleko stąd.
- Ściemnia się, wracamy do zamku.
- Tak się składa Merlinie, że to ja jestem tu przywódcą i to ja wydaję rozkazy. - zauważył Artur, ale ruszył za sługą. On też chciał zapomnieć o tym, co tu zobaczył.
***
- Jak ty sobie to zrobiłeś? – zapytała z rozbawieniem Nadiya, przemywając ranę na czole Merlina.
- Spadł z konia! – zaśmiał się głośno Artur.
- Niepotrzebny nam ktoś, kto na sam widok hipogryfa wypadnie z siodła? – zapytała ironicznie Nadiya.
Merlin zrobił się na twarzy czerwony i próbował wyrwać Nadiyi szmatkę, którą przemywała jego ranę na czole, ale ona się od niego odsunęła.
- Chcesz sam sobie opatrzyć rany, a nie potrafisz nawet…
- Wypolerować zbroi, umyć podłogi, zająć się końmi, znaleźć własnego tyłka, przynieść śniadania na czas… - Artur zaczął wyliczać na palcach wszystko, czego, jego zdaniem nie umiał zrobić Merlin i widać, że dobrze się przy tym bawił.
Po kilku minutach takiego jazgotania Artura, Merlin w końcu nie wytrzymał i posunął się do użycia ostatecznej broni...
- Ale ja, w przeciwieństwie do niektórych umiem sam się ubrać, po pijaku nie flirtuję z krzesłem i nie uciekam bez spodni wykrzykując, że goni mnie...
- Stop! Nie powiesz nic więcej, chyba że chcesz, by dyby i stajnia stały się twoim drugim domem. - Artur zdecydował się przerwać słudze w krytycznym momencie.
Merlin posłuchał swojego pana, ale zdecydował, że to jeszcze nie koniec jego zemsty za poranne upokorzenie.
Nadiya postanowiła zignorować wymianę zdań pomiędzy księciem i jego sługą. Nie będzie drążyć tematu, tak głupia jak Merlin to ona nie jest. Nie zamierza podpaść królewskiemu synowi. Poza tym, dręczenie chuderlawego sługi było znacznie ciekawszym zajęciem.
- Chyba nie będziesz dobrze wspominać spotkania z wytworem mojej wyobraźni, co? – zapytała złośliwie Nadiya.
- Na pewno lepiej niż ty, ja przynajmniej nie zemdlałem na jego widok. – stwierdził Merlin.
- Ale zemdlałeś później! – zawołał Artur, przekrzykując jęki Merlina, spowodowane tym, że Nadiya właśnie nieco za mocna ścisnęła opatrunek na jego głowie.
- Bolało? Nie chciałam. – stwierdziła niewinnie.
Merlin zignorował Nadiyę i odpowiedział Arturowi:
- Ja przynajmniej trzymałem się dłużej niż ty!
- Jak ja bym się chował za drzewem to też bym się długo trzymał.
Nadiya cicho zachichotała.
- Więc z tego co słyszę wykazałeś się nie lada odwagą Merlinie.
- Tak, był wręcz najodważniejszy z nas wszystkich. Nikt tak dzielnie jak on nie ucieka. – powiedziawszy to, książę wybuchnął głośnym śmiechem.
- Gotowe panie, następnym razem jednak proszę uważaj na siebie. Możesz nie mieć tyle szczęścia. – powiedział Gajusz.
- Wystarczy, że nie będę słuchać głupich rad Merlina to nic mi nie będzie. – powiedział Artur po czym dodał - Chodź Merlinie, teraz też nie masz czasu na uprzykrzanie życia dziewczynom. Chyba jej wystarczy twojej obecności na jakiś czas. Mi w sumie też, ale cóż począć. Nie ja sobie sługę wybierałem.
Książe wyszedł z komnaty, a Nadiya nachyliła się w stronę Merlina.
- Co takiego goniło Artura, że musiał uciekać bez spodni?
Merlin spojrzał na nią i wyszczerzył zęby.
-Wielka bestia zwana potocznie kotkiem. – odpowiedział i po chwili obydwoje wybuchnęli śmiechem. Być może, gdyby nikt im nie przeszkodził to śmialiby się i żartowali dalej, nawet zakopali topór wojenny, ale nie od dziś wiadomo, że Artur ma fatalne wyczucie czasu.
- Merlin! – z korytarza dobiegło wołanie księcia. Młody czarodziej ociągając się podążył za swoim panem. Kiedy tylko do niego dobiegł został powitany przez szyderczy uśmieszek Artura.
- Więc, Merlinie. Widzę, że próbujesz swoich sił z kobietami.
- Co?
- No nie udawaj. Przecież widać już z daleka. – Artur udawał przez chwilę, że myśli - Chociaż, masz rację. W twoim przypadku to nie ma o czym mówić. Niewychowany, chuderlawy słabeusz. Która by cię zechciała?
- Co innego ty, tak?
- Oczywiście.
- Zadufany w sobie, arogancki dupek. Tak, myślę, że o takim facecie każda kobieta wręcz marzy. – Merlin był niemal pewien, że odniósł sukces w tej potyczce. Dumny z siebie szedł koło księcia.
- Wiesz co na pewno doda ci uroku oraz zwiększy i tak wątpliwe szanse u kobiet? Maseczka ze świeżych warzyw.
Młody czarodziej gwałtownie się zatrzymał i popatrzył na Artura. Już na tyle dobrze go znał, że wiedział co się święci. Ostatnio książę cały czas groził mu zakuciem w dyby, ewentualnie żeby nie posądzono go o monotematyczność wspominał o czyszczeniu stajni. Kiedy czarodziej zobaczył złośliwy uśmieszek na twarzy Artura nie wytrzymał. Gajusz na pewno by tego nie pochwalił, ale w tamtej chwili Merlina mało to obchodziło. Chciał się zemścić za godziny, które będzie musiał spędzić w dybach obrzucany jedzeniem przez uradowanych wieśniaków. Kiedy Artur poszedł przodem Merlin skupił swój wzrok na jego tyłku.
Chwilę później niczego nie świadomy książę szedł dumnie po dziedzińcu. Był to dla niego udany dzień. Magiczny stwór został pokonany, a jego sługa z błahego powodu stanie się po raz kolejny pośmiewiskiem całego miasta. Później przekaże Merlina w ręce straży, nikomu przecież się nie śpieszy. Najpierw jego sługa musi posprzątać w komnacie i wyczyścić zbroję. Artur spostrzegł ukradkowe spojrzenia i uśmiechy rzucane mu przez dworzanki i służki. Nie dziwiło go to, w końcu był obiektem pożądania wielu kobiet, niepokojący był jednak fakt, że niektórzy rycerze też się w taki sposób zachowywali… Książę przystanął przed wejściem do zamku i powoli odwrócił się za siebie. Przestraszył się nie na żarty, kiedy zorientował się, że wszyscy zebrani na dziedzińcu szybko odwrócili wzrok od jego pośladków. Wiedział, iż jest przystojny i ma świetną sylwetkę, ale żeby nawet mężczyźni podziwiali jego… tyłek? Artur szybko wszedł do zamku. Musiało mu się coś przewidzieć. Nie uszedł jednak nawet kilku kroków, kiedy jakiś sługa nie zwrócił swojego wzroku na część ciała księcia, tak bacznie obserwowaną przez zgromadzonych na dziedzińcu. Artur szybko oddalił się od mężczyzny i zaczął się poważnie obawiać o swoją osobę. Zaczął się tyłem wycofywać z korytarza, kiedy usłyszał za sobą głos Morgany.
- Arturze, co ty robisz?
Książę aż podskoczył, ale zaraz przybrał poważny wyraz twarzy.
- Morgana. Nic nie robię, dlaczego miałbym coś robić.
Dziewczyna nagle wybuchnęła śmiechem. Artur zdezorientowany patrzył jak podopieczna króla go wymija i po kilku krokach odwraca się, żeby coś jeszcze dodać na odchodnym.
- Nie znałam cię od tej strony, wiesz?
Na twarzy księcia pojawiło się przerażenie połączone ze zdezorientowaniem. O co dzisiaj wszystkim chodzi?
- Od jakiej strony? – spytał podejrzliwie
- No, nie wiedziałam, że gustujesz w takich kolorach – Morgana rzuciła Arturowi ostatnie drwiąc spojrzenie i zataczając się ze śmiechu poszła w swoją stronę.
Książę stał osłupiały na środku korytarza i zastanawiał się o co mogło chodzić dziewczynie? Jakie kolory? Wysilał swoje szare komórki przez dobre kilka minut, aż nagle spłynęła na niego fala zrozumienia. Kolory… on miał na sobie tego dnia różowe majtki. Ale jakim cudem Morgana o tym wiedziała? Dzięki swoim nadprzeciętnym zdolnościom dedukcji Artur doszedł do przerażającego wniosku. Musiał tylko się upewnić. Szybko wszedł do pierwszej lepszej opuszczonej komnaty i stanął przed lustrem.
- Błagam, obym się mylił. – wymamrotał do siebie i powoli zaczął się obracać, aż jego oczom ukazała się okazała dziura w spodniach, przez którą widać było różową bieliznę.
Dzień w Camelocie powoli dobiegał końca. Jak zwykle służba krzątała się po kuchni, rycerze powracali z wieczornych patroli, a po zamku dały się słyszeć potępieńcze wrzaski Artura.
- MERLIN!!
Autorki:
- Agga
- PozdrawiamWas
- Politemonkey